19 mar 2017

Z domu do browaru, czyli premiera IRA Battle.

Gdyby ktoś mi zadał pytanie – z czym kojarzy się Ci się poprzednia edycja Beer Cup?
Bez wahania rzuciłbym "sesyjność" jako słowo klucz. 
Mimo, że wiele osób porzuciło już dawno takową łatkę na rzecz zjawiska faster-stronger-better to ja zdecydowanie się odcinam od generalizowania w ten sposób. Każdy styl ma coś dobrego do zaoferowania, tylko trzeba po prostu to znaleźć. 

No właśnie, ostatnie zdanie mogło podwyższyć ciśnienie jakiejś grupie osób, ale, jak to mawiają – nie ma dymu bez ognia. I nie, wcale nie będzie tutaj o wędzonce, chociaż czerwony kolor dominuje.

Sobotniego (ulewnego) wieczoru miało miejsce wydarzenie wyjątkowe   primo – premiera finałowego piwa Beer Cup, secundo – pierwszego zwycięskiego, edycji numer jeden. Irish Red Ale w interpretacji Browaru Domowego Jarząb zdobył tytuł zwycięzcy i zgarnął główną nagrodę przedsięwzięcia, czyli komercyjne uwarzenie w browarze ReCraft. Co by nie powiedzieć, katowicka Absurdalna dzierżyła zaszczyt inicjacji z tym piwem. Tak jak wyżej powiedziałem, pogoda niestety nie dopisała, co w dużej mierze odbiło się na frekwencji. Gdy trochę po godzinie dziewiętnastej Pan Prezes przedstawiał zwycięzców i sam styl, to lokal wcale nie był zapełniony na przekór temu czego się spodziewałem.


Po krótkim wstępie przez władze PSPD i w miarę możliwości zapełniającym się lokalu, głos zabrał Łukasz Łazinka, czyli piwowar pobliskiego ReCraftu

Sam proces interpretacji domowej receptury i przejście z nią na większy sprzęt łatwe nie było, chociaż parafrazując słowa warzyciela; browar zrobił co mógł w tej kwestii, by oddać wierność oryginałowi. Oczywiście mając świadomość, iż styl nie jest jakoś rozchwytywany, to nadmienił fakt, że jest to dobra odskocznia od wszelakich (for God's sake...) sztosów zalewających rynek. I tutaj w stu procentach się z nim zgadzam. 

 
Pod barem ustawiła się całkiem pokaźna liczba spragnionych, chociaż odniosłem wrażenie, iż trunek był swoistą pauzą pomiędzy wszelakimi wysokoballingowcami dostępnymi na kranach tegoż wieczoru.

Pojemności standardowe, czyli 0,25l i 0,4l w cenach 7/10zł lały się litrami, bo z tego co zauważyłem, ta druga opcja była najczęściej brana pod uwagę. Ja z przyczyn ekonomicznych zawsze jestem zwolennikiem tej mniejszej ilości. 

Sprawdźmy więc, czy owa interpretacja okazała się strzałem w dziesiątkę. IRA Battle, czyli Irish Red Ale o zawartości alkoholu 5,6% przy ekstrakcie 14 stopni BLG zarzucił się w aromacie sporą ilością miodowo-karmelowej słodkości z delikatnym dotykiem melanoidyn. Pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi na myśl to klasyczne biszkopty, chociaż momentami aromat był dosyć nikły. 
Pierwszy łyk nie wróżył żadnej ody do rozczarowania, z którą muszę się przyznać, miałem do czynienia przy wersji domowej. Tutaj poziom karmelu nie był aż tak intensywny i zostawiał miejsce dla przyjemnej nuty tosta, którą wręcz ubóstwiam. Z łyku na łyk było jej coraz mniej, chociaż kontra w postaci chmielowej goryczki balansowała wydźwięk sensoryczny trunku. Jedynym mankamentem, do którego musiałem się przyczepić, to – moim zdaniem – za wysokie ciało jak na irlandczyka. Nie mogę jednak powiedzieć, że piło mi się to nieprzyjemnie. 

Gdy sięgam pamięcią do domowej wersji, to muszę rzecz, iż kooperacji z dużym browarem wyszła solidnie. Przyznając się bez bicia, że w finale nie głosowałem na to piwo, to jednak taka wersja (przy okazji "ujmując" trochę ciała) mogłaby konkurować z pintowymi Ogniami Szczęścia, czyli niejako rasowym przedstawicielu Irish Red Ale w Polsce. 

Chociaż premiera może nie była jakaś huczna i zabrakło mi kilku znajomych twarzy, to w ogólnym rozrachunku wieczór był jak najbardziej udany. 

Słowem na koniec: Życie jest za krótkie, aby pić tylko sztosy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz