15 sie 2017

Southern man I am. Rybnicki Zalew Dobrego Piwa.

Rok 2017 jest wyjątkowo owocny pod względem festiwali na piwnej mapie Polski. Wiele, nawet mniej znaczących inicjatyw kontraktowych bierze sprawy na swoje barki i organizuje pomniejsze festiwale, które są pewnym dodatkiem do imprez wpisanych na stałe w kalendarze liturgiczne fanów dobrego piwa. Sam, w tej kwestii uważam, że czym więcej tym lepiej i staram się odwiedzać przynajmniej kilka, lecz traktuję to nadal jako rozgrzewkę przed większymi przedsięwzięciami. 

Podobnież było i z tym festiwalem w Rybniku. Po wszelakich komunikacyjnych trudnościach, czyt. stopione tory, wypadek, czy zapchana ubikacja w pociągu (WTF?!) na festiwal wczołgałem się trochę po dziewiętnastej w piątek. Pogoda na przestrzeni dwóch dni zmieniała się jak skład Decapitated w ciągu ich dwudziestoletniej kariery, ale nie stało to na przeszkodzie, aby wydarzenie zgromadziło masę ludzi, nawet i tych niezbyt związanych z piwną rewolucją w Polsce. Do tego byliśmy świadkami subsaharyjskich upałów, jak i monsunowego klimatu Azji Południowo-Wschodniej, więc gdzie nie bywać, kogo nie znać. 


Zawsze powtarzam, że kameralność festiwalu wiąże się z ilością wystawców i wydarzeń towarzyszących, a nie zaludnienia na metr kwadratowy. Pierwsza edycja rybnickiego festiwalu dobrego piwa była odstąpieniem od tej normy. Wydarzenia kameralnym na pewno bym nie nazwał, a jak już coś, to największym z prowincjonalnych. Mimo, że festiwal napawał się jedenastoma stanowiskami browarów, jednego multitapu i namiotem Śląskiego Oddziału PSPD (który to w regionie jest stałym bywalcem takich imprez), to zastępy ludzi obijających się o festiwal mogłyby zawstydzić samą armię Kserksesa. Widywałem bardzo duże kolejki, szczególnie do stanowisk BreweryBiałej Małpy, Hajera, jak i ReCraftu

Wydarzenia towarzyszące składały się głównie na koncerty, które mnie jako melomana, niestety jakoś nie porwały (Chociaż J.D. Overdrive nie odpuściłem). I tutaj mała dygresja. Koncert i piwo to oczywiście pasujące do siebie rzeczowniki, ale gdy koncert jest tylko dodatkiem do piwa to wychodzi to bardziej denerwująco niż porywająco. Przekrzykiwanie się we wspólnych rozmowach nie jest niczym przyjemnym, nawet jak za uchem słyszysz melancholijny Noir Jazz. Do tego można było posłuchać trzech wykładów przygotowanych przez blogerów i prosumenta. Koniec końców, pod scenę zwołała mnie tylko chęć małego rekonesansu, jak i w/w koncert. 

Scena, na której odbywały się owe wydarzenia towarzyszące zrobiła na mnie piorunujące wrażenie i mówi to stały bywalec wszelakich festiwali metalowych, jak i koncertów klubowych. Porównując ją z wydarzeniami stricte muzycznymi, to odniosłem wrażenie iż spokojnie mogłaby konkurować z dużymi festiwalami Europy Środkowej. Gra świateł, podesty dla muzyków (prelegentów), techniczni i profesjonalne nagłośnienie. Full wypas, o to chodzi.

Oczywiście do piwa i muzyki nie mogło zabraknąć strefy foodtrucków, która to od wczesnych godzin festiwalu miała dużo pracy, nie tylko z uwagi na dzień tygodnia. Miałem okazję próbować burgera w Blood Burger, lecz za taką cenę, jakość i ilość, nie zrobił na mnie zbytniego wrażenia. Było i stanowisko z czymś słodkim, jak i rzemieślniczymi kawami i herbatami, gdzie skusiłem się na jedną paczkę tego drugiego, jako wyznawca kultu smaku. Nailed it. 

Liczba piw, które miałem okazję próbować nie była jakoś zawrotna, bardziej skupiłem się na czynniku socjalizującym, lecz muszę pochwalić rzemieślników z Ząbkowic Śląskich, czyli Browar Rebelia, gdzie solidne Irish Red Ale o nazwie Fenix, ciastem karmelowym i przyjemną chlebowością prowokowało podniebienie do swoistych uniesień, chociaż na dłuższą metę nazwałbym to piwo imperialną wersją Red Ale. 
Miałem też okazję próbować jednego z najlepszych piw browaru Pinta, czyli Hop Tour South Africa Pale Ale. Egzotyczna bomba z jeszcze bardziej egzotyczną chmielowścią. Mocno intensywna owocowa goryczka przełamana koszem mokrych ziół i miąższem ananasu. Światowy poziom. 
Na koniec wspomnę o (pra)premierowym piwie o nazwie Hebe z Olimpu. Istny napój bogów. Pięknie współgrające akcenty beczki ze świeżymi ziarnami kawy, a wszystko to zwieńczone sokiem z czarnej porzeczki i dzikością Brettów. O take sztosy walczyłem. 

Wybór piw był bardziej skierowany na przeciętnego konsumenta, lecz jak widać, trafiały się i perełki. Każdy znalazł to co chciał i myślę, że był zadowolny z nowego festiwalu na piwnej mapie Polski. Co jak co, ale organizator (browar Brewera) – mimo, kilku piw w swoim portfolio – wykonał zadanie w stu procentach. Pełen profesjonalizm pod względem organizacyjnym, chociaż chciałbym, aby w przyszłym roku festiwal odbywał się na większej przestrzeni, bo momentami miałem wrażenie tłoku. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz