11 kwi 2017

Live fast... die old. Warszawski Festiwal Piwa 2017

Zdecydowanie nie należę do grona tych zatwardziałych festiwalowiczów, którzy walczą bite trzy dni z własną wątrobą, robiąc ewentualne przerwy na spanie, jedzenie i toaletę. Prócz czynnika zwanego socjalizującym jest to swoisty test na wytrzymałość, szczególnie, że po pierwszej piątce degustacja się kończy, a zaczyna się po prostu impreza w szerokim tego słowa znaczeniu. Dlatego też personalnie, o piwne festiwale zahaczam często na ten jeden dzień (ew. dwa), omijając wiele "atrakcji" jak to powie większość z Was. 

Podobnie było z WFP. Abstrahując już od przeziębienia, które dopadło mnie kilka dni przed wydarzeniem i spier... zniszczyło kilka planów, które z góry sobie narzuciłem na festiwal. Docelowym dniem był piątek, jednakże kondycja fizyczna (a co z tym idzie – sensoryczna) w żaden sposób nie pozwoliła mi tego zrealizować, dlatego też musiałem wybrać ostatni dzień, no a Warszawę jednak szkoda przepuścić...

Myśląc o owym ostatnim dniu wiele osób sądzi, iż prócz niedobitków  i tych leczących syndrom dnia poprzedniego nic ciekawego zdarzyć się już nie może. No nic bardziej mylnego, gdyż od pierwszych minut przekroczenia bramek na Łazienkowskiej 3, frekwencja może nie była jakaś imponująca, lecz piwa na kranach (czyli ten najbardziej interesujący czynnik) był warty aplauzu. Ale o tym zaraz.


Same ulokowanie festiwalu jest tutaj strzałem w dziesiątkę. Nie wiem, czy wydarzenie może dzierżyć tytuł tego najlepszego, gdyż to jak go każdy ocenia, jest prywatną sprawą, jednak sam zawsze byłem pod wrażeniem tej strony technicznej. Trzy piętra ze stanowiskami browarów, winda, w końcu zadowalająca liczba toalet (o to, to!), no i możliwość zaczerpnięcia świeżego powietrza na trybunach. Chociaż wydawać się może, iż miejsca jest dużo, to w miarę trwania festiwalu wszytko się kurczyło. Z tego co słyszałem od stałych bywalców, tegoroczne przedsięwzięcie było prawdopodobnie największym ze wszystkich edycji. Tak, był problem z miejscem, no ale fizycznie nie jest możliwe dogodzić wszystkim. 

Słowo o strefie gastro. Ten czynnik jednak wymagał dopracowania. Zbicie foodtrucków w dwóch punktach, gdzie każdy czekając na swój posiłek obija się o drugiego nie jest dobrym wyborem, abstrahując już od tego, że niezagospodarowanego miejsca na wolnym powietrzu było mnóstwo. No, ale czynnik finansowy gra tutaj priorytetową rolę.



Tak jak sam tytuł mówi samo tempo narzucane przez festiwal jest zawrotne. Pisał już o tym Jerry w swojej relacji, jednak odniosę się do tego z perspektywy zwykłego konsumenta. Ilość polskich i zagranicznych premier mogła skutecznie utrudnić spróbowanie wszystkich interesujących piw. Beczka za beczką, kto pierwszy ten lepszy. istny wyścig zbrojeń, chociaż sam miałem więcej szczęścia niż rozumu mając okazję spróbować wielu nowych, pożądanych piw, mimo tego ostatniego dnia, a z festiwalowej aplikacji w zasadzie nie korzystałem. Podobnie jak ze szkła festiwalowego, które było największym koszmarem przedsięwzięcia.


Zacząłem z grubej rury na stanowisku Pinty. Imperator Bałtycki Sherry Oloroso BA, to piwo, które zdecydowanie robi robotę. Podstawowa, kultowa już wersja jest niestety przeamerykanizowana i  moim zdaniem  zachowuje w sobie mało charakteru Porteru Bałtyckiego. Tutaj było trochę inaczej, gdyż czerwone owoce, beczka plus szlachetne praliny świetnie spoiły się w trunek złożony, ale i należycie zbalansowany, chociaż pożądałbym więcej nut sherry w smaku. (3.9/5). 

Chwila szwendania się po samym terenie około godziny trzynastej pozwalała na zrobienie kilku zdjęć, gdyż nie było jeszcze ogólnego zatłoczenia. 
Stanowiska Lervig i Eviltwin Brewing aż się same prosiły o podejście. Wybrałem jednak to pierwsze, gdyż było tam piwo, na które się napaliłem przed festiwalem. Umami Stout to trunek, który spędza sen w powiek wszystkim określającym się jako wegecośtam. Umami, czyli smak mięsa (tudzież glutaminian sodu) w połączeniu z piwem jest co najmniej ciekawą kombinacją. No, ale niestety pozory mylą. Samo piwo było lekko wędzone z jedynym ciekawym elementem w aromacie kojarzącym się z mięsem i solą. Smak ratowała doza czekolady imitująca gęsty napój kakaowy, mimo braku cielistości trunku. (2.8/5). 

Ilość wystawców zdecydowanie zrobiła na mnie wrażenie, gdyż jako fan raczej prowincjonalnych festiwali obijam się w środowisku mniejszym. Już z pustym szkłem poszedłem znów szukać kolejnego trunku i po drodze spotkałem Kubę (The Beervault) oraz Bartka (Małe Piwko Blog). Razem poczłapaliśmy na stanowisko Pracowni Piwa gdzie już od początku trwania festiwalu kolejka była nieziemska. LAB 1, czyli Grodziskie leżakowane w beczce po whisky (!!) zrobiło robotę i stało się jednym z najlepszych piw festiwalu. Wiele osób by sądziło, że balans pomiędzy beczką, a należną lekkością Grodzisza jest awykonalny to w tym zestawieniu, ze strony technicznej – wszystko było idealne. Chociaż nie powiem, że trunek był dziwny, lecz smakował. (3.9/5). 

Na parterze widniała strefa nowych browarów, gdzie kilka mniejszych warzycieli mogło się pokazać światu. Jedyne co mogę tam pochwalić to Piekarnię Piwa i Browar Markowy. Tą pierwszą za świetną Amerykawkę, czyli APA z kawą  (3.8/5) i Dioblinę (Witbiera) chociaż w tym wypadku do ideału zabrakło mi ździebka słodkości. (3.4/5). Drugi warzyciel miał ciekawego Milk Stouta o nazwie Puchacz z przyprawami korzennymi, który wręcz pachniał moim ulubionym ciastem bożonarodzeniowym. Nie zapychał, a zachowany charakter stylu i owe przyprawy stworzyły świetnie pijalne piwo, chociaż dla wielu było za słodkie. (3.5/5). Tamże piłem również nowość. Browar Cztery Ściany Altana. IPA z różą i hibiskusem. Nie ma co dużo pisać. W ogólnym odbiorze była pusta, chociaż bez wad. (2/5). Z ciekawych rzeczy miałem również okazję próbować Sawa Yuzu (Berliner Weisse) od Lerviga. Z tego co się dowiedziałem, yuzu jest pewnym chińskim owocem (coś pomiędzy pomarańczą, a pomelo). Czy coś specjalnego? W zasadzie to nie, piwo było mocno cytrusowe, mocno kwaskowe z nutą przypominającą dzikie drożdże, aczkolwiek takiego zabiegu tu nie było. W sumie dobre, chociaż ta strona słodowa kulała. (3/5)

Chwila przerwy na jedzenie i znów w tango. Czym sobie pojeść, a nie zapłacić zbyt wiele? Tutaj bym wymienił restaurację na kółkach Słoniątko z prawie półkilowymi pierogami nafaszerowanymi mięsem, sosem i warzywami. 18zł za porcję jeszcze nie jest zbyt dużo, a wychodzi najbardziej ekonomicznie ze wszystkiego, mimo, że również pojadłem sobie różnymi wariacjami na temat śledzia w foodtrucku, którego nazwy niestety nie pamiętam.

Co chwilę gubiąc ekipę obijałem się od stanowiska do stanowiska próbując szukać czegoś interesującego. Skończyło się na norweskim Aegir i ich malinowym Pale Ale. W zasadzie to kojarzył mi się z jogurtem i był dosyć mdły, chociaż nie powiem, że niesmaczny. (3/5). Miałem okazję pić również jeden cydr i jedno perry. Szczerze zabrakło mi Smykana, aczkolwiek Uncle & Nephew Ciders zły nie był. Strong Man, czyli najbardziej wytrawny i najmocniejszy to trunek witający dozą jabłek ze starych sadów i elementami beczki. Dobrze pijalny, należycie wytrawny i kwaśny. Bdb. (3.5/5). Natomiast w/w perry strasznie ulepkowate i sztucznawe, do znudzenia przypominające tani sok gruszkowy. Orzeźwienia jednak nie można odmówić. (2.4/5).

Akurat blisko stanowiska cydrów, rozłożyła się Brokreacja. Mieli przygotowane kilka premier, także wziąłem się do roboty. Greetings From Heaven w kooperacji z kontraktowcem Waszczukowe było istną leśną bombą. Dużo ziemi, masa iglaków i drewna. Spore wyzwanie sensoryczne, chociaż w tym przypadku trunek był wybrakowany od strony słodowej. (3.7/5). Największą jednak pomyłką na stanowisku Mateusza i spółki, było Stockholm Syndrome odpowiednio #1 i #2. Obie wersje "przesłodzone" do granic możliwości, a któraś z nich (nie wiem, która próbka, gdyż próbowałem w ślepym teście) niemiłosiernie uderzała landryną. A może tak miało być? Cholera wie, chociaż średnia z dwóch ocen to (2,5/5)

Pod najdziwniejsze rzeczy, które piłem można podpisać chmielone wody z różnymi dodatkami. Odpowiednio z bergamotką, jałowcem i ogórkiem. Do tego jedna klasyczna. W zasadzie ta przedostatnia smakowała mi najlepiej, wykręcając twarz moim compadres na wszystkie strony. Do dziś się zastanawiam dlaczego. 
Z bardziej niezobowiązujących piw spróbowałem Nigami od Szpunta. Nie wiem, ale White IPA to chyba moja pięta Achillesowa. Mdłe, mydlane i w zasadzie dosyć mocno słodkawo cytrusowe. Nie moja bajka. (2.1/5). Na wysoką notę zasługuję jednak browar Szałpiw ze swoją Bubą Fest Cognac BA. Chociaż może piwo nic mi nie urwało to rodzynki i winogrona skąpane w karmelu, z ciężkością beczki pięknie smyrają po nozdrzach, jak i podobnie po podniebieniu. Jednak więcej tych nut koniaku by się przydało (3.7/5).

Największym polskim niewypałem festiwalu był Kingpinowy Intergalactic. (Prze)chmielony amerykański lager z dozą aldehydu octowego w postaci zielonego jabłka. Straszny okrutnik. (1.7/2). Z kolei tym niewypałem z zagranicy był Hoppin’ Frog T.O.R.I.S. The Tyrant. Abstrahując już od ocen RB, trunek był nieułożony, wodnisty i całkiem sprytnie imitował zmywacz do paznokci. Jedyne co ratowało, to... no właśnie, co? (1.5/5). Ostatnim piwem, o którym warto wspomnieć jest RIS ze stajni Lerviga, która ma swoje wzloty i upadki (patrz wyżej). 3 Bean Stout jest jednak niesamowitym trunkiem. Ziemistość ziaren, czekoladowe brownie i wanilia grają pierwsze skrzypce, piwo jest wręcz "tłuste" i zapychające, lecz bardzo gładko wchodzi. Na pewno najdziwniejszy RIS jaki piłem. Brawo. (3.8/5). Załapałem się zupełnym przypadkiem na Jopejskie z Olimpu, które było dosyć wytrawne w porównaniu do domowej wersji jaką piłem. Syrop, dużo karmelu, ale i cierpkość przedstawiająca się nutą kory drzewnej. Mimo wszystko świetnie ułożone typowo degustacyjne piwo. Podawane było w pojemności 40ml. (4/5). Jako ciekawostkę, na koniec muszę powiedzieć o Mr Hard's Rocks Sweet Dreams od Pracowni Piwa, która ten festiwal bezapelacyjnie pozamiatała. Tym razem RIS z pomarańczą i aż pięcioma BLG laktozy. Cichy zabójca, a chce się ciągle więcej i więcej. (3.6/5)

Końcówkę tego dnia spędziłem m.in. w warszawskim BrewDogu na świetnym afterparty z kilkoma zagranicznymi gośćmi. Jednak noc polegała głównie na rozmowach, aniżeli piciu, tudzież wlewaniu w siebie kolejnego piwa. Przez bite dwie godziny bawiłem się z Cigar City Raspberry Halo. RIS z owocami zawsze na propsie używając języka internetowego. (3.3/5). 

Cała impreza i cała jej otoczka oczywiście na plus. Zawrotne tempo festiwalu nie zostawia na każdym uczestniku suchej nitki, gdyż z żadnego innego przedsięwzięcia nie wyszedłem tak wasted i exhausted. Mimo paru niedociągnięć bawiłem się świetnie, bo craft to przede wszystkim ludzie i to powinno być priorytetem u każdego. Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz